You are using an outdated browser. For a faster, safer browsing experience, upgrade for free today.

Pierwsze co słyszę to symfonia dźwięków, dzika, niesynchronizowana, bez dyrygenta i instrumentów, orkiestra egzotycznych ptaków. Zaczynaja o 5 nad ranem, otwieram drzwi, do pokoju wdziera się zapach deszczu i dźwięki koncertu. Kolejny dzień budzę się pod gwatemalskim niebem. Wszystko dookoła śpi, uliczne życie, bowiem zaczyna się kilka godzin pózniej. Dostrojenie wewnętrznego zegara Europejki do harmonogramu Gwatemalczyków jest prawdziwym wyzwaniem. Tu czas nie kontroluje nikogo i niczego. To paisaneros, a nie ich zegarek, decydują kiedy coś się rozpocznie i zakończy.

Do 8 nad ranem delektuje się ptasim koncertem, później bowiem dominują go odgłosy nadjeżdżających tuk tuk i wyjątkowo hałaśliwych chickenbusow, pieśni ewangelizujących pastorów i krzyki sprzedających owoce. Całe miasteczko budzi się do życia pod gwatemalskim niebem. I nie spocznie do późnych godzin.

Dzieci idą do szkoły, mężczyźni spieszą do pracy, gospodynie porządkują obejście domu, sprzedawcy odsłaniają witryny sklepowe, rozkładają stragany, kierowcy busów nawołują pasażerów, trudno o rozkład, nie ma biletów, ale zawsze dojedziesz do celu.

Wychodzę na targ. To co tam widzę zależy od mojego nastroju. Często rozkoszuje się bogactwem koloru, oczami pochłaniam obfitość warzyw i owoców, podpytuje sprzedawczynię jak przygotowuje salsa verde, zachłannym wzrokiem wybieram pomidory, awokado, chile jalapeño, platanos z ułożonych w piramidy warzyw i owoców. Innym razem widzę tylko psy ulicy włóczące się po zakamarkach targu, wlekące worki śmieci w poszukiwaniu jedzenia, brudne, schorowane czasem bardzo chude albo rozdęte.

Obserwuję kobietę z dzieciątkiem owiniętym w chustę na plecach, dźwiga skrzynkę papryki, obsługuje mnie jej córka, nie wiem ile ma lat, może 10... niewątpliwie ma wprawę doświadczonej sprzedawczyni, widać ze pomaga mamie w handlu od najmłodszych lat, dlaczego dziś nie poszła do szkoły? Dziś? Prawdopodobnie w ogóle nie chodzi do szkoły... Spotkałam tu dzieci, których rodziców nie stać na książki i przybory, nie stać ich także na oddanie pod dach szkoły małych rak zdolnych do pracy. Analfabetyzm jest powszechny.

Podczas zakupów przydaje się sztuka negocjacji, tutaj nie uświadczysz wypisanych na szarej tekturze cen, zależą one od dnia i tego kim jest kupujący: guatemalteco czy extranjero, obcokrajowcy nieznający realiów zazwyczaj akceptują każdą podaną cenę, tym sposobem można trochę więcej zarobić, paisaneros natomiast proponują swoją stawkę, a kiedy nie uzyskają oczekiwanej zniżki, z uporem się targują, albo idą do drugiego stoiska. Dzięki obserwacjom tych konsekwentnych negocjacji można uczyć się od najlepszych i zaoszczędzić sporo quetzali. Zaopatrujacy stragany muchacho wybiega na ulice po kolejną, uginającą się pod ciężarem ziemniaków skrzynkę.

Na ulicy nie panują żadne zasady, swojego pick upa parkuje według uznania, bez względu na to, że na długość łokcia na bruku siedzi staruszka sprzedająca zioła, nie ważne ze przysłonił jej "stragan", to nieistotne, że nie ma przejścia. Każdy porusza się ze swobodą, bez ograniczeń znaków drogowych. To sprawia ze podróże po miasteczku przypominają improwizowany, energiczny taniec pojazdów i pieszych. Nie wyciąga się żadnych konsekwencji za jazdę czterech osób na motorze czy prowadzenie skuterów przez dzieci. Prawdopodobnie kierowcy usłyszą tylko, jak kierujący ruchem na skrzyżowaniach krzyczy "cuidado",ostrożnie, nie wydaje się jednak, że zwracają uwagę na jego przestrogi. Podróże poza zabudowaniami przypominają natomiast ekstremalne atrakcje w wesołym miasteczku. Górzysty rejon obfituje w liczne zakręty. Drogi osadzone miedzy skalnymi ścianami i urwiskiem, nie grzeszą szerokością, a ich granice nie mają żadnych zabezpieczeń, do tego dochodzi technika wchodzenia w zakręty bez znacznego redukowania prędkości.

W powietrzu oprócz spalin unosi się zapach przygotowywanego ulicznego jedzenia, grillowane chicharones, smażone papas, krojone mango, papaja, wszystko na wyciagnięcie ręki. Stoisko jest tak skonstruowane, by wszystko można było zwinąć, rozwinąć, przenieść, rozłożyć i złożyć. Można usiąść i zjeść, tuż nad rozgrzanym grillem w sąsiedztwie psa, oczekującego na resztki. Czasem się zjeść na klasycznych talerzach i wypić w prawdziwej szklance, niektóre stoiska bowiem zaopatrzone są w mini zmywak. Cała procedura mycia naczyń odbywa się w dwóch miskach, bez standardów i z dala od sanepidu.


Przyglądam się wychodzącym na ulicę policjantom, w czarnych mundurach, które znacznie różnią się od uniformów strażników kierujących ruchem. Ich zadanie to pilnowanie porządku w mieście i zapobieganie przestępstwom. Na ich widok przypominam sobie relację jednej dziewczyny, nie mamy tu złodziei, jakieś dwa lata temu było tu dwóch czy trzech ladrones potem zbiegli do sąsiedniego miasteczka, tam ich złapali, ludzie się zebrali, pobili ich i spalili, dopytuje, ludność miasteczka? tak, mieszkańcy, policja bowiem nic nie robi. Nie dowierzam, mężczyźni, kobiety, młodzi i starzy, gdy ich mijasz uśmiechają się, pozdrawiają, czasem komplementują, życzą powodzenia, miłego dnia, ci sami, jak trzeba wymierzają "sprawiedliwość", brutalnie.